Teksty krytyczne

 


Feliks Topolski
"Halinka"

Któreż to były jej najlepsze lata? Dla niej?

Czy kiedy z daleka zerkałem na jej „na czarno” elegancje w Ziemiańskiej?

Czy kiedy tu w Londynie, żona Marka, skrzyła się żywotnością, wielo-talentowym dyletantyzmem i przyciągała piękną twarzą?

A może inaczej: lata próby i spełnienia; kiedy werwa zderzyła się z tragedią – Polski a więc najbliższych – i Halina, w swej rzetelności bezbronna bo bez ochronnych warstw fałszów na co dzień skazała siebie na przyjęcie winy za niedzielenie losu tamtych w kraju. Stała się „trudna”, przerzutliwa z przejaskrawionych chwil w czarną rozpacz, na pewno głębsza i prawdziwsza niż my, wokół niej, brnący w trywialnych płyciznach, aby nie sięgać dna tamtych dni.

A więc oddana pokucie. I Marek, jej mąż, sprostał tej calamitas, tej próbie, podźwignął Halinkę jak krzyż pod którym kornie giął się później przez lata...

To są sprawy „prywatne” (chociaż najważniejsze, jako że człowiecze odpryski historii), ale muszę je przedstawić, aby dać tło i świadectwo Halinki apogeum poprzez sztukę, na które wyniósł ją Marek z marazmu depresji, ale którego jakość zawdzięcza sobie.

Sztuka jej poczęła toczyć się spod jej rąk zadziwiającym, ciągłym strumieniem.

Już w ołówkowych rysunkach (komponujących jej „zobaczenia” w „znaczenia”) jest cała jej prawda, wypatrzona w peregrynacjach londyńskich, od targów i lunaparków poprzez wygibasy wernisaży i strip-tease’owych nor – nie rodzajowość prosto z mostu, ale zastanowienie, ale transformacja trywialii w wyznania wiary. Kolor spływa w owe struktury jak muzyczna konieczność, nie zbrudzony gadatliwością trójwymiarowości (perspektywy) naturalizmu – błogosławieństwo bezszkola.

Tak więc, obdarzona niezmierną ciekawością życia, prostotą formy (instynkt niewinności), ale też kulturą koloru (jej wczesne wykwinty!), tworzyła jakby bez wysiłku, dzieła dostępne i głębokie – i całkowicie dzisiejsze, bo obojętne dla modnisiostw chwili.

I w tym uniesieniu twórczym, malarstwo i piękne, głęboko zaczernione rysunki nie mogły wystarczyć – narodziła się rzeźba. Bez przełamań, rzeźby poczęły się gromadzić w ich pracowni – mądre i prymitywne, nieomylne i nie imitatywne: tak jak jej malarstwo „zobaczone” sub specie aeternitatis, ale zobaczone w dniu powszednim.

Rzeźby konsolidują stanowczość jej patrzenia – jej hieratyczną mitologię w pokornym wymiarze.

I żeby nie stracić najcenniejszego wątku: mitologia, przejrzysta forma, ale też zagęszczenie znaczeń – opowieść o człowieku.

I wszystko to po prostu z natchnienia.

Więcej: kiedyś, w tamtych latach, zamigotała nagle kartkami pamiętnika – piękne proste narracje dzieciństwa warszawskiego – i ilustracje.

Wytrysk twórczy o takim napięciu musiał być też manifestacją zmagania żywotności z katastrofą.

Przyszły lata reakcji i poddania bólowi. Dwa ostatnie obrazy, wymuszone terapijną manią lekarzy, chociaż równe dawnym, są już sygnałami oddalającej się.

„Wiadomości” 1979 nr 3.


 

Stefan Themerson

20 maja 1958 roku, w klubie pisarzy, artystów i naukowców Gaberbocchus Common Room w Londynie, Halina Korn czytała fragmenty angielskiej wersji swej książki „Holidays End in September”. Oto, po polsku, słowo wstępne, jakim zagaiłem jej wieczór autorski:

Znamy tu wszyscy Halinę Korn – malarza. Znamy Halinę Korn – rzeźbiarza. Dziś wieczór stoi przed nami Halina Korn – pisarz, autor niezwykłej książki, której fragmenty przeczyta nam za chwilę.

Dwie rzeczy o tej książce chciałbym powiedzieć:

Po pierwsze: skomponowana ze wspomnień, nie tylko przywraca do życia obrazy, jakie się utrwaliły w pamięci podlotka, 10-letniej Halinki, ale też wskrzesza jej ówczesny język: słownictwo i dziewczęcy sposób myślenia.

Po drugie: tej cząstki świata, o której mowa w książce, już nie ma. I te moje słowa „już nie ma” należy rozumieć dosłownie. Nie ma już nie tylko ludzi, miejsc i czasów, jakie opisuje, nie ma już także ani takich postaci, ani międzyludzkich sytuacji, które je stworzyły.

Kiedy jakaś cywilizacja znika, czy to cywilizacja starożytnego Egiptu, czy też cywilizacja tego szczególnego wycinka nowożytnej Polski, to, co pozostaje, to oficjalne dokumenty, historyczne rozprawy, gazety – i monumenty. Mówią nam one wiele o świecie, który zaginął; wiele, ale nie wszystko. To, czego nam nie mówią, to owe drobne codzienne rzeczy, które wydają się tak oczywiste, że ich w diariuszach utrwalać nie ma po co. Dopiero kiedy już jest za późno, kiedy już nie ma nikogo, kto by je pamiętał, okazuje się, jak trudno te minione sprawy odtworzyć. Wśród papirusów starożytnego Egiptu odnalazł się przypadkiem list do ojca, pisany przez małego chłopca, którego wysłano do ciotki na wakacje. List ten odkrywa przed nami rzeczy, których znaleźć w historycznych dokumentach nie można.

Książka Haliny Korn, nie tylko swym wakacyjnym tematem, przypomina mi ów list egipskiego chłopca. I książka, i papirus zawierają te nieuchwytne, nie dające się zważyć, zmierzyć, rzeczy o człowieczym istnieniu, których w archiwach historyków zaginionego świata się nie znajdzie.

Przedmowa do: Wakacje kończą się we wrześniu, Warszawa 1983 (maszynopis w zbiorach Archiwum Emigracji).


 

Ignacy Witz

Dla Haliny Korn-Żuławskiej stało się malarstwo najgłówniejszą pasją życia. Wokół niego skoncentrowały się też wszystkie jej wysiłki, myśli i marzenia. Będąc żoną malarza, Marka Żuławskiego, tak znanego nam mimo wieloletniego pobytu w Anglii, tkwi ona w atmosferze przesyconej malarstwem do ostatniego wydawałoby się atomu. Ich londyński dom na Greville Place, z dwiema pracowniami, od dołu do góry obwieszony obrazami, wydaje się w tym pełnym zgiełku mieście jakimś przedziwnym azylem spokoju i sztuki. Malarstwo Haliny Korn-Żuławskiej jest sztuką prostych i klarownych rozwiązań, palety nasyconej i dźwięcznej; kolorów wyrazistych i niekiedy pulsujących, opalizujących. Jest malarstwo to intrygujące nie tylko w warstwach formalnych, lecz również treściowych i tematycznych, najprawdopodobniej przez swój uczuciowy ton, psychiczny nastrój, przez to co najogólniej może być nazwane współczuciem lub zainteresowaniem dla człowieka. Być może dzieje się to i dlatego, że Halina Korn-Żuławska stara się z rzadko spotykaną i wzruszającą bezpośredniością ocalić pewien naiwny, lecz przy tym bardzo mocno zaangażowany duchowo sposób patrzenia na świat i sprawy ludzkie. Na zdarzenia i te prozaiczne, codzienne i te, które komponuje, nadając im kształt w jakiejś mierze mający symbolizować dramat, jak ma to miejsce w jej pięknym obrazie, którego angielski tytuł brzmi Christ exhibited, a co można przetłumaczyć na Chrystus na wystawie obrazów.

Była mowa o naiwności malarstwa Haliny Korn-Żuławskiej. Nie jest to jednak ani naiwność dziecka, ani prymitywa. Jest to natomiast dojrzała i świadoma prostota artysty umiejącego pozostać w części i dzieckiem i prymitywem, mimo a może nawet wbrew temu, co się wie, umie i rozumie. Jest więc naiwność, prymitywność malarstwa jej, uwidaczniająca się nie tylko w widzeniu, lecz i określaniu formy, w konturze, kompozycji, w stosowaniu i zestrajaniu kolorów. Jest nie czymś wymyślonym, nie czymś z jakichś narzuconych sobie programów wynikającym, lecz rzeczą najpewniej i najcałkowiciej autentyczną, wypływającą z całej psychicznej struktury artystki.

Ta naiwność łączy się u Haliny Korn-Żuławskiej z pewnym bardzo wyraźnie uświadomionym poszukiwaniem poezji, w tym co nazwalibyśmy prozą życia. Jej tematy są ludowe, może nawet reporterskie, rodzajowe, obyczajowe. Ale to wszystko, co opowie o nich malarka swą indywidualną formą, nabiera cech niewątpliwie lirycznych, gdyż jest w tym uczucie - powtórzmy to jeszcze raz - żywe i bezpośrednie.

Halina Korn-Żuławska, Towarzystwo Przyjaciół Sztuk Pięknych, Warszawa, maj 1967, [folder wystawy], [Warszawa 1967]. (Fragment)


 

Zygmunt Turkiewicz
"Wystawy londyńskie" (fragment)

Sztuka Haliny Korn należy do tych rzadkich zdarzeń, które powstają w specyficznych warunkach. W tym wypadku brak formalnych studiów plastycznych malarki wychodzi jej na dobre. Trzymanie pędzli w czystości i unikanie naśladowań innych malarzy, oto dwie rady, których usłuchała.

Sztuka jej jest wynikiem wrażliwości na kolor i formy i niepohamowanej potrzeby wypowiedzi plastycznej, która wyraża się tutaj w poetyckiej syntezie. Jest wiele do obejrzenia na tej wystawie obrazów, spreparowanych wiernie i ostrożnie z wprost pedantyczną dbałością o treść literacką, o anegdotę, którą każdy z obrazów posiada niezależnie od swojej treści plastycznej.

Rodzaj malarstwa uprawiany przez Halinę Korn dzisiaj – to jest w dobie eksperymentów i uporczywych poszukiwań coraz to nowych wypowiedzi plastycznych – jest możliwy dla ludzi, którzy nie biorą udziału w tym wyścigu nowego argumentu w sztuce. Mogą być różne powody zajęcia takiego stanowiska. Tutaj mamy po prostu do czynienia z twórczością, którą teoretycy sztuki zakwalifikowali do działu „prymitywów”. Tak zwani „prymitywi” istnieją w każdej epoce, ale w czasach gdy napięcia z powodu tarć różnych nowych prądów osiągają najwyższy punkt nasilenia, sztuka prymitywów działa kojąco jak narkotyk. Wchłaniamy z ulgą „sztukę bez problemów” zmęczeni nadmiarem nowych teorii.

Wystawa Haliny Korn była właśnie takim narkotykiem w Londynie, wiosną 1965 r. Rzecz prosta, że nie znalazł w niej pokarmu dla siebie poszukiwacz nowych i nieznanych doznań – poławiacz sensacji i szoków. Ten rodzaj malarstwa, jaki uprawia Halina Korn, działa na tych, którzy potrafią oglądać jej dzieło bez uprzedzeń intelektualnych. Słowem, kto wie mniej – skorzysta więcej.

„Kultura” 1966 nr 1–2(219–220).


Alicja Drwęska
"Roczny bilans malarski" (fragment)

Na wystawie kobiet (R.B.A. Gallery) znalazłam dwa bardzo dobre obrazy Krystyny Herling-Grudzińskiej, piękne w swych matowych, wyszukanych barwach, pełne ekspresji i ciekawe w formie. (Te dwa obrazy doczekały się pochlebnej wzmianki krytyków angielskich „Timesa” i „Arts News”.) Świetną martwą naturę tej samej malarki znalazłam także w galerii A.I.A. na Lisie Street, obok obrazów Żuławskiego i Haliny Korn. Basen pływacki pani Korn widziałam poprzednio w jej pracowni, gdzie mogłam docenić w pełni, jasny trochę surowy koloryt i wdzięk tej kompozycji. W A.I.A. światło jest bardzo słabe, lecz w pracowni pani Haliny zachwyciła mnie przede wszystkim jej ostatnia terakota Kobieta z gazetkami. Ta malutka rzeźba jest niezwykle piękna w swej prostocie i sile wyrazu, który został osiągnięty środkami zupełnie prymitywnymi i naiwnymi, świadczącymi o głębokiej intuicji i poczuciu formy artystki.

„Orzeł Biały” 1951 nr 38.