Biogram

Marek Oberländer urodził się 14 IX 1922 roku w Szczerzecu – ubogiej, acz malowniczo położonej wsi podlwowskiej. Obraz okolicy zapadnie mu w pamięć na całe życie. Tam przeżywa pierwszy kontakt ze sztuką, gdy do wsi przybywa trupa teatralna. Okres niefrasobliwej młodości kończy się jednak szybko, wraz ze śmiercią ubóstwianego przez Oberländera ojca. Wyznacza ona początek życia pełnego trosk, głodu i osamotnienia. W 1939 roku, jako siedemnastoletni chłopak, zostaje wcielony do Armii Czerwonej. Wojna zabierze mu rodzinę, dając w zamian prześladujący go przez resztę życia koszmar wspomnień i poważne problemy zdrowotne. Da mu jednak też Gleba – kolegę z koszarów, malarza amatora, inspiratora i świadka pierwszych nieporadnych prób rysunkowych.

Po wojnie w 1946 roku wraca do Polski i w Warszawie wstępuje do Liceum Sztuk Plastycznych, gdzie poznaje młodziutką Halinę Pfeffer. Dwa lata później rozpoczyna studia w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Rozczarowany atmosferą uczelni, pola do rozważań o prawdziwym sensie sztuki szuka w częstych dyskusjach z kolegami, które trwają jeszcze po obronie dyplomu (na wydziale grafiki u Tadeusza Kulisiewicza) w 1953 roku. Podczas jednej z nich Oberländer występuje z inicjatywą zorganizowania wielkiej wspólnej wystawy. I rzeczywiście, „Przeciw wojnie, przeciw faszyzmowi” – pod takim hasłem w budynku warszawskiego Arsenału 21 lipca 1955 roku otwiera się Ogólnopolska Wystawa Młodej Plastyki. Wystawione przez Oberländera prace, a zwłaszcza jego olej „Napiętnowani” wywołają lawinę dyskusji i zaważą na recepcji jego twórczości na długie lata. Artysta zostaje całkowicie zlekceważony przez jury, na co żywo zareaguje publiczność , a on otrzyma nagrodę specjalną redakcji tygodnika „Po prostu”.  W rezultacie rozpocznie też współpracę z czasopismem i otworzy galerię autorską – Salon Wystawowy.

Oberländer debiutuje obrazowaniem cierpienia narodu żydowskiego – słynne serie litografii z czasów Akademii Nigdy więcej getta oraz Reportaż spod szubienicy. W czasie, gdy „Napiętnowani” stają się zamiennikiem nazwiska Oberländer, sam artysta, przebrnąwszy już przez etap najbardziej dosłownego rozliczania się z przeszłością, porzuca tematykę okupacyjną, wyzbywa się odniesień osobistych. To wybiórcza pamięć publiczna chce uczynić z niego wieszcza apokalipsy żydowskiej i delegata milionów pokrzywdzonych. On chciał reprezentować zawsze tylko siebie. Chciał to robić jak najprościej, najdosadniej. Formalnie nigdy nie zainteresowały go „błyskotki i szmaczuszki w malarstwie”.

W tym czasie, po „Arsenale”, jeździ dużo po Polsce robiąc z Józefem Kuśmierkiem reportaże rysunkowe – spostrzeżenia notowane bezpośrednio z natury. Ciekawi go specyfika pejzażu i ludzi – regionalizmy i typowości, „twarze jak drzewa, twarze jak kamienie, ręce jak korzenie, korzenie jak ręce, korzenie jak twarze”. Nadal pragnie zrozumieć człowieka. Z podróży przywozi też prace artystów, które następnie prezentuje w Salonie. W recenzjach pojawia się zarzut braku wspólnego profilu artystycznego, a Oberländer niezmiennie kontrargumentuje, że należy pozostawać otwartym na twórczy eksperyment i wystawia dalej. Głównym źródłem utrzymania w tym czasie są ilustracje do czasopism (m.in. „Przeglądu Kulturalnego”).

Pierwsze prace Oberländera charakteryzuje nerw silnej ekspresji, wynikającej po części z powściągliwości formalnej. Kompozycje bezprzedmiotowe powstają wtedy rzadko, choć dostrzega on oczywiście abstrakcję w naturze. Pod koniec lat 50. powoli zaczyna odchodzić od realistycznego pojmowania postaci ludzkiej. Poddaje ją coraz silniej syntetyzującym przekształceniom. Skondensowaną organiczność jego figur (bo już nie postaci ludzkiej, przynajmniej pod względem formalnym) rozpiera ładunek psychologiczny. W latach 1959 – 64 powstaje bogata galeria przedziwnych owadopodobnych sylwetek o mniej lub bardziej niespokojnym konturze i wielkich, nie zawsze widzących oczach, mocno osadzonych w trójkątnej głowie nabitej na rachityczną szyję. Delikatnie, jakby nerwowo wytuszowane figury, obecne niemal wyłącznie zarysem kręgosłupa, przeplatają się z seriami figur silnych, zwartych i mięsiście kolorowych.

Wystawa w Sztokholmie w 1963 roku to jego, jak sam pisze, „pierwsza prawdziwa wystawa, która powinna mnie nauczyć bardzo wiele”. Oberländer czuje się doceniony, choć do medialnego szumu podchodzi dość sceptycznie. Tu jednak dopiero widać, że mimo dotychczasowych nieporadności, mieści się w kategoriach sztuki europejskiej. Na fali sukcesu, także finansowego, może pozwolić sobie na wyjazd do Paryża, by tam spotkać się z Haliną i rozpocząć krótki objazd po Europie. Zawał krzyżuje wszelkie plany. Oberländer na długie tygodnie grzęźnie w paryskich szpitalach, a następnie w sanatorium w Dreux. Rysuje niewiele, ale to tu rodzi się zainteresowanie literaturą hinduską. Urzeka go charakterystyczna dla niej skrajna synteza myśli, co dodatkowo umocni skłonność artysty do upraszczania formy i „zagęszczania” sensu.
 
Gdy udaje mu się wreszcie otworzyć wystawę w Paryżu, uzyskuje dobre recenzje, ale odzew publiczności jest znikomy. W stolicy nie można przebić się bez marszanda, a Oberländer go nie posiada. Wkrótce też, kierowany zaleceniami lekarza, wyjeżdża na południe Francji. Tam żyje się znacznie spokojniej. Jest połowa lat 60. Oberländer funkcjonuje prawie zupełnie poza środowiskiem zawodowym, lecz właśnie dzięki temu udaje mu się odzyskać równowagę twórczą. Między kolejnymi zawałami pracuje intensywnie. Otwiera oczy na nowe zjawisko i na zawsze zarzuca niepokojące „kościotrupy”, jak pieszczotliwie nazywa wcześniejsze prace. Teraz zajmie się wreszcie naturą.  Pejzaż widział już wprawdzie wcześniej – pamięta ten z rodzinnych stron czy sprzed kilku lat znad polskiego morza. Ale tu odradza się w nim na nowo. Po roku 1966 powstają więc liczne pejzaże – bardziej i mniej realistyczne, „wewnętrzne” i organiczne. Te instynktowne pejzaże tkwiły w nim od lat, a teraz, być może pod wpływem tragedii zdrowotnych i wynikających z nich przewartościowań, udaje mu się je wyzwolić. W 1969 roku będąc w Aix-de Provence, zanotuje: „Po raz pierwszy zobaczyłem niebo”. Coraz głębiej zanurza się więc w tym francuskim niebie. Maluje też „dużo muzyki”.

Do końca życia Oberländer pracuje głównie akwarelami. Gamy i wyraz są najrozmaitsze – czasem gwałtowne, czasem liryczne i jak zawsze, oddają chwilowe stany świadomości i samopoczucia. Wytrwale, choć różnymi drogami, dąży Oberländer do harmonii z naturą. A podnoszony często zarzut braku własnego stylu, z pewnością by go nie zmartwił. Nie o styl przecież walczył w sztuce, a o nieskrępowanie wypowiedzi twórczej. Mimo licznych starć z materią plastyczną, sam taką swobodą dysponował.

Ciągłość życiorysu Marka Oberländera rozrywają dwie białe plamy. Pierwsza to lata wojny, zdaniem przyjaciół być może najistotniejsze dla jego sylwetki artystycznej. Druga to okres nicejski. Mimo przemian formalnych, nazwisko Oberländer pozostaje synonimem straszliwego cierpienia – artysty i człowieka. Jednak kiedy dzieli się rozpaczą, robi to nie po to, by szerzyć beznadzieję, lecz by wyrzucając z siebie destrukcyjne wspomnienie przeszłości, ułatwiać innym uporanie się z ich własnym dramatem. Osobista tragedia Oberländera to niemożność absolutnego zharmonizowania się z Wielką Naturą. Jej właśnie szuka na każdym etapie swojej twórczości.

do góry