Teksty własne

[O SZTUCE]

[...] sztuka jest przede wszystkim jedną z trzech dróg poznania prawdy. Drogi te są następujące: nauka, czyli analiza, religia, czyli wiara, a wreszcie sztuka, czyli synteza. Innymi słowy sztuka jest sposobem poznawania świata i samego siebie.

[...] dzieła sztuki [...] mówią nam więcej o epoce niż historia. [...] artysta jest najbardziej wiarygodnym światkiem dziejów – jedynym światkiem, którego zeznań nie można podawać w wątpliwość.

Żeby osiągnąć monumentalność, trzeba wpierw umieć się zdobyć na prostotę.

Moje malarstwo jest pełne aluzji. Ma na celu tworzenie nastroju, klimatu, atmosfery, która zmusza widza do refleksji. Pragnę, aby obraz był czymś więcej niż arytmetyczną sumą swoich elementów, żeby był symbolem albo wizualną interpretacją przeżycia. Chodzi mi o wyrażenie swojego stosunku do świata, o powiedzenie środkami malarskimi czegoś, co w inny sposób nie da się powiedzieć. Chodzi mi o stworzenie nowego wizerunku człowieka w kontekście dzisiejszości. Każde oświadczenie jest aktem wiary, bo w gruncie rzeczy język nie jest w stanie dokładnie określić niczego, a tylko posługuje się symbolami albo przybliżeniami, które na razie wystarczą lub mniej więcej określają zamiar autora. Malarstwo jest również aktem wiary, aktem wiary w sztukę, bo nikomu nie można wytłumaczyć, że tak ma być, a nie inaczej. Także widz musi dziś przyjmować twórczość artystyczną niejako na wiarę. O sztuce jako zagadnieniu nie piszę, ponieważ nie umiem powiedzieć w sposób zadawalający, co to jest sztuka. Wydaje mi się, że jest jedną z dróg poznania. W każdym razie nie jest dokumentacją. Jest raczej syntezą. Znaleźć symbol, znaleźć odpowiednik natury nie kopiując jej, znaleźć treść rzeczywistości nie nazywając jej po imieniu. Uniknąć literalności. Pokazać świat na nowo. Obudzić wrażliwość. Sztuka nie istnieje po to, aby robić komukolwiek przyjemność. Niewiele ma także wspólnego z tak zwanym pięknem. To są sentymentalne bzdury dziewiętnastowiecznych teoretyków. Obraz naturalnie może być piękny w znaczeniu życiowym – ale nie musi. Ukrzyżowanie malowane przez Grünewalda na przykład nie jest piękne. Jest wstrząsające. I takie być powinno. Sztuka musi otwierać oczy i serca.

Erotyzm jest potężnym motorem sztuki. Musi to być jednak erotyzm aktywny. Męska potencja.

Malarz musi malować. Nawet jeśli to, co robi, nie jest nikomu potrzebne.

Marek Żuławski, Studium do autoportretu, Toruń-Londyn 2009.

 


 

[O ŻYCIU I PRZEMIJANIU]

Emigracja może, co najwyżej, przechować to, co wyniosła z kraju.

Dzikie ptaki w przeciwieństwie do ludzi nie chwytają się życia pazurami.

Zwierzęta często okazują więcej godności niż ludzie...

Co to jest symbol? W najszerszym tego słowa znaczeniu jest to koncept, obiekt albo znak reprezentujący jakąś ideologię, sprawę, sytuację albo stan rzeczy. Zdolność tworzenia symboli jest zdaniem Levi-Straussa wrodzoną i uniwersalną cechą umysłu ludzkiego. Symbolizm jest sposobem usystematyzowania chaosu, jaki nas otacza. Człowiek tworzy symbole także po to, aby wyrazić swoją condition humaine, tę niepojętą tajemnicę swojego losu na ziemi, albo po prostu, aby ułatwić sobie orientację na zawiłych ścieżkach życia. I dlatego w miarę jak komplikuje się nasza cywilizacja, rośnie także ilość symboli, bez których człowiek nie może się obejść. [...]

Właściwie wszystko jest symboliczne o tyle, o ile świat widzialny jest symbolem świata niewidzialnego.

Jestem chrześcijaninem. Dążę do życia wiecznego poprzez miłość do całego świata.

Myślę jednak, że wielkości należy szukać gdzie indziej: w humanitaryzmie, w tolerancji, sprawiedliwości społecznej, w miłosierdziu. W umiejętności życia raczej niż w umiejętności umierania.

Stałem się zupełnie siwy i wyrozumiały dla innych. Także dla siebie. Pogodziłem się ze swoimi wadami. Zaakceptowałem sytuację. Wierzę nadal w cuda, ale przestałem już na nie liczyć. Powodzenia cieszą mnie nadal, ale klęski mniej bolą niż dawniej.

Zastanawiam się, dlaczego im człowiek jest starszy, tym, lata mijają z większą szybkością. Chyba dlatego, że dla dziesięcioletniego dziecka np. jeden rok jest aż jedną dziesiątą całego życia. A dla człowieka 70-letniego - zaledwie jedną siedemdziesiątą. Rok stał się siedem razy krótszy, niż był w dzieciństwie. Gdyby można było przynajmniej zachować dawny gatunek skóry. Ten koloryt. Tę pogodę spojrzenia. Tę nadzieję, że wszystko nas jeszcze czeka, że mogą wydarzyć się rzeczy wielkie, wielkie osiągnięcia, wielka kariera, wielkie powodzenie... Gdyby tylko nie to poczucie, że właściwie nie warto się starać, bo w gruncie rzeczy na wszystko jest już za późno. Gdyby tylko nie dręcząca obawa, że któregoś dnia, może juz niedługo, ta jesień, ta piękna jesień mojego życia zamieni się w czas zimowy, kiedy dni staną się krótkie, a noce wydłużą się w nieskończoność. Gdyby nie ten lęk, że nie ma wyjścia, bo słońce krąży nisko nad horyzontem, ukośne promienie nie dają ciepła tylko długie cienie, które się kładą w moim ogrodzie, skamieniałym, strupieszałym, zmarzniętym... I to dręczące pytanie: czy kiedykolwiek jeszcze słońce podniesie się wyżej, czy już zapadnie na zawsze za odległe horyzonty. Gdyby tylko wiedzieć cokolwiek, gdyby cokolwiek rozumieć. Gdyby tylko wierzyć, że znów zakwitną róże w moim ogrodzie, że znów pękną kwiaty magnolii i liście zabłysną świeżą zielenią. Gdyby tylko mieć pewność, że to wszystko się stanie, że nie zapadnie wiekuista ciemność, od której nie ma odwołania. Gdyby tylko nie ten lęk, że już nie ma żadnego ratunku i że wszystko, co się robi, robi się na próżno... Że ten moment fatalny jest nieunikniony i przybliża się automatycznie z tykaniem zegara. Gdyby tylko rozumieć swoje miejsce w układzie zjawisk. Gdyby tylko nie bać się śmierci.

Marek Żuławski, Studium do autoportretu, Toruń-Londyn 2009.

 


 

[O OKRESIE TORUŃSKIM]

[...] Ale gimnazjum w Zakopanem było rajem w porównaniu z tym, do którego musiałem chodzić od czwartej klasy w Toruniu, gdzie matka przeniosła się na fali patriotycznej euforii, jaka zapanowała po pierwszej wojnie światowej. Babcia Zosia sprzedała „Ładę” i kupiła poniemiecką zgrabną willę z pruskiego muru, którą mama znalazła na Bydgoskim Przedmieściu i nazwała „Zofiówką”. Był rok, zdaje się, 1921. Toruń wchodził w okres rozkwitu. W teatrze, który prowadził Szpakiewicz, pojawiał się na gościnnych występach Osterwa i Jaracz. Wystawiano na przemian wodewile i poważne sztuki. Do Snu Nocy Letniej i do Księcia Niezłomnego wspaniałą ilustrację muzyczną pisał dyrektor konserwatorium toruńskiego, kompozytor i skrzypek Marceli Popławski, mój profesor od rysunków Eugeniusz Gros z akademii krakowskiej założył pod gotyckim ratuszem konfraternię, gdzie urządzał wystawy znanych polskich malarzy. Przyjeżdżał Tymon Niesiołowski i Witkacy. Wszyscy mieszkali u „pani Kazi” w „Zofijówce” - po prostu nie wypadało gdzie indziej. Pensjonat mamy prosperował, a jaj salon był otwarty dla całej intelektualnej elity polskiej owych czasów. Przyjeżdżał nawet czasem stary Przybyszewski z siwą kozią bródką. - Czy miałeś delirium tremens? - zapytał mnie kiedyś znienacka. - Nie, proszę pana - odpowiedziałem grzecznie, jak przystało na czternastoletniego chłopca. - To żałuj - oświadczył Przybyszewski chrapliwym głosem i odszedł.

Nasze gimnazjum było pełne najdziwniejszych typów z całego świata – głównie emigrantów ze wchodu. Uczniowie i profesorowie mierzyli się wrogimi spojrzeniami. To nie była elita - to była zbieranina. Słyszało się najrozmaitsze akcenty. Pomorskie germanizmy mieszały się z rusycyzmami przybyszów. Kwalifikacje nauczycieli były także rozmaite. - Panie profesorze – zwracałem się do bałwana z krzaczastymi brwiami, który uczył nas fizyki. - Panie profesorze, ja tego nie rozumiem. - Ty, Żuławski – padała stereotypowa odpowiedź - tego nie rozumiesz i tego co? nie zro... co? nie zrozumiesz! Siadaj! - Potem już cała klasa powtarzała chórem niezmienny refren.

A podczas wielkiej pauzy klasa wybierała sobie ofiarę. W rogu podwórka stał kasztan. Tam odbywały się egzekucje. Pod wodzą prowodyrów klasa rzucała się stadem na z góry upatrzonego, wykręcała mu nogi i ręce do tyłu i rozpinała na gładkim pniu drzewa. Nazywano to ukrzyżowaniem. Przez ukrzyżowanie każdy niepopularny w danej chwili członek klasy zdobywał sobie prawo powrotu do stada.

Początkowo występowałem przeciwko temu barbarzyńskiemu obyczajowi szczepowemu, który coraz bardziej zyskiwał na okrucieństwie. Ale zdobyłem sobie tylko niesłychanie pogardliwy przydomek obrońcy uciśnionych. Nie byłem popularny, nie byłem z wiary. Należałem do niezrozumiałego dla ogromnej większości świata. Poza włochatym osiłkiem znad Jeziora Bajkałskiego Ormianinem Minisalym i cienkim maminsynkiem Wilusiem Hofmoklem, który doprowadzał kolegów do zupełnej wściekłości deklamowaniem po angielsku Szekspira - nie miałem w klasie prawdziwych przyjaciół.

Kiedy przyszła kolej na mnie - zobaczyłem to w ich oczach. Dzwonek na wielką pauzę ucichł jak nożem uciął i sfora rzuciła się na mnie ze wszystkich ławek. Manisaly zaczął prać, ale przeszli po jego brzuchu. Hofmokl chichotał histerycznie, kiedy zawleczono mnie na miejsce kaźni. Mijały jednak cenne minuty wielkiej pauzy, a ja ukrzyżować się nie dawałem. Opanowała mnie prawdziwa furia - biłem pięściami, kopałem - zabawa przestała być zabawą. Stała się bitwą. Z rozbitych nosów polała się krew. Stałem pod drzewem jak Longinus Podbipięta i walczyłem nie bacząc na konsekwencje. Z tyłu Manisaly odrywał napastników. Szedł mi na pomoc. Hofmokl skarżypyta poleciał po wychowawcę. Egzekucja została przerwana.

Potem w ponurym milczeniu, z potłuczonymi twarzami, zwichniętymi palcami i rozkwaszonymi wargami siedzieliśmy wszyscy w karcerze pod okiem woźnego, który nie szczędził nam soczystych epitetów.

W tym semestrze cała klasa włącznie ze mną dostała dwóję z zachowania - a moja alienacja szczepowa urosła do monumentalnych rozmiarów. Byłem jedyny w klasie, który nie dał się ukrzyżować, i tym sposobem pozbawił szczep źródła wielkiej satysfakcji rytualnej. Tego nigdy mi nie wybaczono.

Lata dzieciństwa, lata szczęśliwości minęły w Zakopanem. W Toruniu byłem nieszczęśliwy. Tam przeżywałem okres dorastania, niemożliwość przystosowania się do życia, ból istnienia, nienawiść do samego siebie. Dostałem paraliżu jednej, a potem drugiej połowy twarzy. - A co, hulałeś, Żuławski, hulałeś, aż ci gębę wykrzywiło - zacierał ręce profesor Zagórski. Tęskniłem za domem, w którym się wychowałem, za wielkim oddechem lasów i za szumem potoków.

Marek Żuławski, Studium do autoportretu, Toruń-Londyn 2009, s. 62-63.