Teksty krytyczne

 


 

Józef Czapski

PRZEZ MORZE PRZEPŁYNĄŁ

[...] Białe pełne kwiaty, róże przypominające, przyjrzawszy się z bliska to kule zwinięte z zadrukowanego delikatnego papieru rzucone na stos mikroskopijnych trawek i gałązek. Czarna płaszczyzna, na której czerwona pomarańcza staje się księżycem w pełni. Albo niebo o kolorycie niezmiernie delikatnym, na którym znów rozkwita ogromny, biały tulipan. Tulipan? Ale to tylko rozwinięty jak kwiat biały tiul. Duże płótno o szarych brązach — widzimy tylko dwa skrzydła, ale te skrzydła syntetycznie ujęte nie mają nic ani z materii, ani z koloru skrzydeł — i ich ruch jedynie, są one może z dykty czy z papieru do pakowania? Artysta to płótno nazywa Nike. Zarośla, dżungle, stale malowane z prawie mikroskopijną precyzją. Pierś biało-złota kobiety, której tu nie ma, pierś w wieńcu delikatnych fioletów.

Te formy abstrakcyjne, jakby wyrastające z lasów tropikalnych, ze snów niesamowitych, przypomniały mi nagle zadziwiający obraz Maxa Ernsta, tego już klasyka surrealizmu. Jego Wielki las robiący wrażenie potężnego tropikalnego gąszczu, w rzeczywistości to parę deseczek w cętki chyba na stole ustawionych, na szarym tle ze świetlistym kołem. Skąd to złudzenie potęgi? Sekret proporcji?

Ale nie tylko surrealista Max Ernst wiąże mi się w pamięci z obrazami Hilarego, bo nawet Dali, którego Breton nazwał avida dolar i który zdobywa nadal dolary na ludzkiej głupocie, był malarzem dużej miary i autorem szeregu zaskakujących i prawdziwie malarskich płócien (żyrafy w płomieniach, martwa natura gdzie widzimy główkę i szkielet śledzia leżący przy telefonie z wielką górą w tle i malusieńkimi postaciami ludzkimi, czy nawet jego miękkie, jak zwisające ścierki, zegarki). Siła koloru lokalnego, gładkość płótna i zupełna fantastyczność mają z Hilarym pokrewieństwa. Przypomina mi się również Magritte, ale ten surrealista gdy mu odjąć zaskakującą anegdotę każdego płótna (np. panowie w melonikach spacerujący po chmurach nad banalnym i banalnie namalowanym pejzażem), to materia obrazu zdaje się nam z taniej pocztówki, w najlepszym razie Boecklin siódma woda po kisielu — kiedy Hilary, niewspółmiernie mniej zaciekawiony tematyką swych płócien, uderza za każdym razem nową kolorystyką i nowymi niespodziankami formy. Ten kolor jest u niego nieraz gwałtowny aż do egzasperacji, nie zawsze zwycięski, czasami staje się jak gdyby krzykiem wypadającym z malarstwa, ale bo też każde nowe płótno jest próbą stworzenia nowej harmonii form i kolorów, a artysta prowadzi je z uporem i odwagą zawsze do końca, do skraju swego eksperymentu. Ale ogromna większość tych obrazów ma zadziwiającą pełnię i jakże nieraz wielką delikatność gry. W Niemczech artysta wystawia w szeregu miastach, przeważnie w Monachium, Kolonii i Düsseldorfie, poza tym w Holandii, gdzie go zakupuje szereg kolekcjonerów. Ale i tu, w Niemczech, mu ciasno. Cierpi na brak akustyki, na brak oddźwięku.

Nagroda Jurzykowskich otwiera mu Amerykę. [...] Porzuca Niemcy, tracąc już tam zdobyty teren. Trafia do Waszyngtonu, organizuje tam wielką wystawę w Franz Bader Gallery, gdzie nieznany nawet z nazwiska malarz sprzedaje dziewięć obrazów, w tym dwa wielkie — to jest sukces. Ma drugą wystawę w Cambridge w BAAK Gallery i zamierza wystawiać w Nowym Jorku, jest pełen wiary w przyszłość. Pisze do mnie zwycięsko — „zerwałem pępowinę z Europą, kupuję na długie spłaty dom w Virginii, gdzie osiąść zamierzam z żoną, najbliższym towarzyszem”.

Przez morze przepłynął, u brzegu utonął.

Dwa nagłe ataki serca i śmierć. Tak się kończy trzecie wcielenie tego malarza.

Jego dorobek jest dziś rozsypany po Niemczech, po Holandii i w Ameryce; nie ma prawa być zapomniany przez nas, bo ten malarz — tak mało jeszcze znany — należy do czołowej grupy malarzy swego pokolenia, należy do Polski.

Fragmenty tekstu opublikowanego w „Kulturze” (Paryż) 1980 nr 1/2

 


 

Ludwik Erhardt

O HILARYM – Z PAMIĘCI

Poznałem go na przełomie 1959/1960 roku, gdy z grupą kolegów pod kierownictwem Zygmunta Mycielskiego przystąpiliśmy do organizowania warszawskiej redakcji „Ruchu Muzycznego”, w której powierzono mi funkcję sekretarza redakcji. Gdy rozważaliśmy kwestię zewnętrznego wyglądu czasopisma i konieczności nawiązania współpracy z jakimś grafikiem, Leszek Terpłowski, będący członkiem naszego zespołu, zaproponował, że przyprowadzi swego znajomego, malarza i grafika, Hilarego Krzysztofiaka, z którym może się dogadamy. [...] Hilary został zaangażowany do zespołu „Ruchu Muzycznego” jako redaktor graficzny i pozostawał na tym stanowisku do kwietnia 1969 roku (wg informacji o składzie zespołu w stopce numeru).

Jego obowiązki z tytułu niewysokiego wynagrodzenia miesięcznego, nie od razu precyzyjnie określone, ograniczały się do komponowania wyglądu zewnętrznego stron czasopisma z materiałów dostarczonych przez redaktorów – dziś mówi się na to layout. Wszelkie rysunki, winiety tytułowe i – oczywiście – okładki kolejnych numerów były pracami honorowanymi osobno i ewentualnie mogły być zamawiane u osób trzecich. Wkrótce okazało się, że komponowanie stron czasopisma, czyli podejmowanie decyzji o wielkości i kroju czcionki, rozmiarach i charakterze tytułu, wybór i wielkość ilustracji itp. – nie jest możliwe bez znajomości tekstów, oraz że nie można od grafika żądać, aby przed rozpoczęciem pracy czytał wszystkie artykuły, bo na to nie ma czasu. Od tego momentu mnie jako sekretarza redakcji i wkrótce jako zastępcę redaktora naczelnego połączyła z Hilarym stała, bliska współpraca nad każdym kolejnym numerem „Ruchu Muzycznego”. Miały one rozmaitą objętość, przeciętnie 24 strony formatu zbliżonego do A3; gdy z biegiem czasu „Ruch” coraz bardziej odbiegał od oczekiwań dysponentów politycznych, objętość tę nam ograniczano – pod pokrywką „oszczędności papieru”.

Hilary starał się sumienie wykonywać swe obowiązki, ale wkrótce też okazało się, że lichy papier, bardzo skromne możliwości techniczne przydzielonej nam drukarni oraz charakter czasopisma nie dają mu szans na cokolwiek, co mogłoby zostać uznane za „artystyczne”. Toteż gdy w pierwszym roku naszej współpracy udało nam się ustalić pewne szablony i powtarzalne formy dla rozmaitych typów publikacji, nasze wspólne posiedzenia nad makietami „Ruchu” przybrały charakter bardziej towarzyski niż roboczy – co wyrażało się m.in. rytualnymi wręcz wypadami do pobliskiego barku Europejskiego – dla wytchnienia, na jakiś posiłek lub po prostu na małe piwo.

Jedynym terenem umożliwiającym jakąś ograniczoną, ale indywidualną wypowiedź artystyczną były okładki. Ograniczoną – gdyż wydawca, realizując dyrektywy władz, dał redakcji „Ruchu” bardzo skromne środki w postaci możliwości użycia jednego koloru na okładce. Czyli artysta projektujący okładkę miał do dyspozycji trzy walory: biel (papieru), czerń (farby drukarskiej o rozmaitym, przypadkowym stopniu nasycenia) oraz kolor (dowolny – w granicach zasobów drukarni). Redakcja żadnych ograniczeń ani dezyderatów pod względem tematycznym nie wysuwała. Ja tylko prosiłem, by w kompozycjach okładkowych nie wykorzystywał znaków pisma nutowego, kluczy, pięciolinii itp. Hilary gimnastykował się z tym, jak umiał, próbując rozmaitych chwytów i technik. Po latach najciekawsze okazały się – moim zdaniem – te okładki, które są uproszczonymi, jakby ubogimi krewnymi form widniejących na jego obrazach. [...]

Szczególnie sympatyczną cechą Hilarego – cenioną zwłaszcza w naszym, muzycznym środowisku – była jego muzykalność. Miał bardzo dobry słuch muzyczny i pamięć – setki melodii, tematów utworów klasycznych, oper – powtarzał z pamięci i bezbłędnie. Nie śpiewał (chyba nie umiał śpiewać lub drażnił go własny, nieszkolony głos) – gwizdał. Ponieważ i ja byłem „ptakiem nieśpiewającym” tylko gwiżdżącym (jak i moja mama, skądinąd z wykształcenia skrzypaczka), bardzo pasowaliśmy do siebie. Nasze wielogodzinne posiedzenia przy projektowaniu numerów „Ruchu” często były wypełnione gwizdaniem – albo zadawaliśmy sobie na zmianę zagadki muzyczne, albo gwizdaliśmy razem tę samą melodię, przy czym jeden z nas celowo fałszował, żeby drugiego sprowokować do fałszu. [...]

Fragmenty wspomnienia, Księżyce, kwiecień-maj 2017

 


 

Henryk Grynberg

POŻEGNANIE

Zaszczyt to żegnać tak znakomitego artystę, zaszczyt, którego się nie spodziewałem i którego wolałbym nigdy nie dostąpić, lecz Hilary, szczodry artysta również tego zaszczytu mi nie poskąpił... Zaszczyt to być przyjacielem tak znakomitego artysty i szczęście to znać osobiście człowieka o tak dobrym, uczciwym i łagodnym sercu jak Hilary. Takie szczęście nie może trwać. Takie serce jak Hilarego za wiele odczuwa, aby mogło go starczyć na długo...

Będąc szczodrym, zostawił nam wiele przepięknych obrazów. Malował je, nie szczędząc sił, do ostatniej chwili. Jego ostatnia seria portretowa Milionerki z Florydy to cudowny rozbłysk talentu, jak płomień, który podrywa się w pełnym blasku nim zgaśnie.

Największy Twórca, patron wszystkich artystów, hojnie obdarzył Hilarego wszelkimi talentami, jakich potrzeba malarzowi. Ale nie poskąpił mu również ciężkich doświadczeń i prób, jak dzieciństwo w biedzie, dorastanie podczas najokrutniejszej z wojen, deprawacja totalitaryzmu, borykanie się z życiem na uchodźstwie. Hilary przeszedł te próby pomyślnie, ponieważ miał najważniejszy z instynktów człowieka, instynkt, który pozwala nam dokonywać właściwego wyboru, gdy chodzi o wolność — artystyczną czy osobistą — nawet jeśli wybór ten oznacza skazanie samego siebie na dożywotnie wygnanie. Hilary, laureat ważnych nagród artystycznych, otrzymuje jeszcze jedną nagrodę, bardzo ważną dla każdego artysty: najlepsze miejsce w sercach, umysłach i pamięci ludzi, którzy znali Jego i Jego piękną pracę — miejsce na zawsze.

Jest również i dla nas nagroda pocieszenia, Hilary... Nie możesz od nas tak po prostu odejść. Jesteś prawdziwym artystą, a dusza prawdziwego artysty zawsze zostaje. Więc i Twoja prawdziwa dusza pozostanie z nami. Będziemy się więc nadal widywać i komunikować z Tobą — za każdym razem, gdy spojrzymy na Twoje obrazy... A więc, ja się nie żegnam z Tobą...

Wygłoszone na pogrzebie 4 października 1979 r.

 


 

Sławomir Mrożek

PO ZNAJOMOŚCI

Nie wiem, czy zawsze tak było, ale w dzisiejszym świecie ten, kto uprawia sztukę, niekoniecznie musi być artystą. Znane są nawet wypadki, że nie-artysta za artystę uchodzi i dochodzi do wielkich zaszczytów.

Niestety, nie można ustalić przy pomocy naukowych przyrządów, kto artystą naprawdę jest, a kto się nim tylko wydaje. (Lub też kto go udaje.) Na swój prywatny użytek przeprowadzam jednak takie rozróżnienie. Choćby tylko dlatego, żeby nie tracić czasu na obcowanie z falsyfikatami. Przeprowadzam je oczywiście subiektywnie i wolno mi tak, ponieważ — powtarzam — robię to tylko dla siebie, nikogo więc nie obciążam ewentualną pomyłką.

Zdradzę Wam tajemnicę: artystów jest niewielu. Ci, którzy są, uprawiają rozmaite dziedziny sztuki. Jestem pisarzem, ale bliski mi jest artysta-muzyk, a obojętny nie-artysta literat. To przekracza granice dzielące sztukę na poszczególne dyscypliny. Powiem Wam więcej: artyści rozpoznają się wzajemnie, natychmiast i nieomylnie. Nie-artysta może oszukać publiczność i krytykę, ale nie może oszukać artysty. Po czym się rozpoznają? Ano, nie po efektach zewnętrznych. Sława, opinia, argumenty, nie są tu znakami rozpoznawczymi. Czasami rozpoznają się nawet bez pośrednictwa swoich utworów, tylko przez kontakt osobisty.

A to dlatego, że odznaczają się szczególnym, wyróżniającym sposobem odbierania i atakowania świata.

Sztuka jest jedyną szansą intymnej między nami, ludźmi, znajomości. Przełamaniem bariery, jaka każdego z nas dzieli od wszystkich innych. Gdyby nie sztuka, bylibyśmy nieodwołalnie już i bez ratunku skazani na totalną samotność. Tylko dzięki sztuce mamy wspólny świat, nie ten zewnętrzny i mechaniczny, ale ten jedyny, który się naprawdę liczy: świat każdego z nas osobisty. Sztuka rozwiązuje paradoks: świat wspólny — świat niepowtarzalnie, przez całą wieczność, przez wszystkie przestrzenie: jednostkowy.

Nic dziwnego, że ludzi, którzy są w stanie rozwiązać taki paradoks, jest niewielu. I że uprawianie sztuki jest takie trudne. Ale bez niej co byśmy wiedzieli o sobie i bliźnich w naszej najbardziej osobistej osobistości? Hilary jest artystą. Możecie mi nie wierzyć, jak wolno Wam nie wierzyć, że ja jestem artystą. Ale ja Wam daję słowo honoru.

Z katalogu wystawy w Dusseldorfie w 1969 r.

 


 

Jan Zieliński

HILARY: OBRAZ ALBO ŚWIAT CAŁY

Trzeba to powiedzieć od razu, głośno i wyraźnie. Każdy dojrzały obraz Hilarego jest skróconym, skondensowanym znakiem całego świata. Oglądane z takiej perspektywy, dzieło malarskie Hilarego Krzysztofiaka nabiera — przy całej swej różnorodności, przy całym swym bogactwie — wewnętrznej jedności i żelaznej konsekwencji. Staje przed nami nagie i pełne znaczeń, które w nim drzemią, czekając na duchową współpracę widza. Te obrazy nie starzeją się, nie dezaktualizują jak kolejna moda artystyczna: one rosną i dojrzewają wraz z nami. Budując każdy obraz tak, jakby od nowa stwarzał świat, Hilary odkrył na własny i na nasz użytek sekret sztuki, stojącej ponad czasem, sztuki wiecznie żywej, wiecznie aktualnej. Odwołując się do powszechnych praw, rządzących jednostkową nieświadomością, pozostawił korpus malarski, obdarzony specyficznymi nie-do-podrobienia rysami charakterystycznymi, który jest jednocześnie przesłaniem, mogącym trafić do wrażliwości każdego odbiorcy, bez względu na fachowe przygotowanie. Dzieło, zamknięte w sensie materialnym wraz z przedwczesną śmiercią artysty, duchowo rośnie w nas, aż rozkwitnie, może w pokoleniu naszych dzieci. Sztuka Hilarego jest bowiem i magiczna i kosmiczna. Jej czasem — przyszłość.

[...] W obrazach z cyklu papierowego najlepiej przejawia się precyzja Hilarego w operowaniu proporcją. Płótna te, średnich rozmiarów, widziane z daleka rozrastają się do rozmiarów meteorologicznych, a niekiedy nawet kosmicznych. Są to kombinacje różnych rodzajów chmur, układu niebios, eksplozje światów. Ale wystarczy spojrzeć z bliska, żeby uwypukliła się papierowa materia, żeby można sobie było wyobrazić model, jaki mógł służyć artyście: dwie zmięte kartki papieru, nieporadnie zszyte nitką, balowa serpentyna, parę tekturowych krążków, jakieś nitki i żyłki. Kosmos sprowadzany do przedmiotów z pasmanterii i sklepu papierniczego rodem. Gdzie kryje się prawda? Co malował Hilary — kosmos czy detale? Odpowiedź jest jednoznaczna — Hilary malował kosmiczny wymiar szczegółów.

W wywiadzie z Nancy Edelman ("Washington Review" 1979), Hilary powiedział: „Papier jest wszystkim. Może zawrzeć największą teorię filozoficzną, największe dzieło sztuki. Jest symbolem sztuki, wiedzy, intelektu — kombinacją. Bez papieru nic byśmy w życiu nie zrobili. A my tylko go odczytujemy. Albo palimy. Moim zdaniem palić papier to to samo co palić duszę”. Zwróćmy uwagę na użyte słownictwo. Papier jest dla Hilarego duszą — jako medium spraw duchowych: intelektualnych, literackich, artystycznych. Jest medium, zaczerpniętym z własnego warsztatu, czymś bliskim, doskonale, namacalnie znanym, co nagle wyzwala się, z rąk artysty otrzymuje autonomię, po to tylko, żeby wykorzystać ją w pełni, żeby się rozprzestrzenić do kosmicznych wymiarów. Jest potęgą, wyzwoloną przez niesfornego ucznia czarnoksiężnika. [...]

Fragmenty tekstu opublikowanego w „Odrze” 1992 nr 5